W jednej trzeciej jestem historykiem,
w jednej trzeciej prywatnym detektywem, a w jednej trzeciej
dyplomatą – mówi o sobie Efraim Zuroff, słynny łowca nazistów.
W Polsce ukazała się właśnie jego książka.
Biuro Centrum Szymona Wiesenthala w Jerozolimie mieści się na pierwszym piętrze
skromnej kamienicy przy Mendele Street. Trafiłem tam z trudem,
bo na zewnątrz nie ma żadnego szyldu. Wnętrze też nie robi
szczególnego wrażenia. Ot, rzędy książek i mnóstwo segregatorów.
„Armia łowców nazistów, o której opowiadają nieprawdopodobne
historie, jest w rzeczywistości garstką osób zbierających
informacje w kilku krajach. Przez większość czasu działałem
samotnie” – wyjaśnia dr Efraim Zuroff, dyrektor biura.
Zuroff wita mnie energicznym uściskiem
dłoni. Ma 61 lat i połowę życia poświęcił na tropienie hitlerowskich
zbrodniarzy. Przekopuje archiwa, sprawdza książki telefoniczne
i internet, dociera do świadków ludobójstwa. Znalazł prawie
trzy tysiące podejrzanych w 22 krajach. 16 czerwca ukazała
się w Polsce jego książka „Łowca nazistów”. To fascynująca
lektura, którą czyta się tak, jakby wyszła spod pióra dziennikarza,
a nie historyka.
„Jako dziecko nigdy nie wyobrażałem
sobie, że zostanę łowcą nazistów” – wspomina Zuroff. Część
rodziny ze strony matki w czasie wojny została wymordowana
na Litwie, ale w domu mało mówiło się o Holokauście. Zuroff
dorastał w Nowym Jorku. Jego bliscy osiedlili się w Ameryce
na początku XX wieku. Dziadek i ojciec byli rabinami, ale
on ani myślał pójść w ich ślady. „Od studiowania Talmudu
wolałem historię” – wyznaje. Poszedł na studia na Uniwersytecie
Hebrajskim w Jerozolimie i jako specjalizację wybrał historię
Zagłady. Pierwszym jego pracodawcą było jerozolimskie Muzeum
Holokaustu Jad Waszem. Praca naukowa nie była jednak tym,
o czym marzył. W 1978 roku dostał propozycję objęcia kierownictwa
Centrum Szymona Wiesenthala w Los Angeles, a potem w Jerozolimie.
Nie zastanawiał się długo.
Wiesenthal był już wtedy znaną postacią.
Przeszedł przez dwanaście obozów koncentracyjnych. Po wojnie
nie wrócił do zawodu architekta, lecz stał się pierwszym
łowcą nazistów, gromadząc informacje na temat ich zbrodni
i miejsc pobytu. To on – już w 1953 r. – jako pierwszy ustalił,
że w Argentynie ukrywa się „architekt Holokaustu” Adolf Eichmann.
W Brazylii namierzył z kolei Franza Stangla, komendanta obozu
w Treblince. – Ci, którzy zapominają o ofiarach wczorajszych,
otwierają drogę dla jutrzejszych – mawiał zmarły pięć lat
temu Wiesenthal. Zuroff szybko uczynił tę dewizę swoją własną.
Powtarza ją w swoich raportach, podczas konferencji prasowych
i w trakcie spotkań z prezydentami i ministrami sprawiedliwości.
Mobilizuje rządy, by przynajmniej częściowo nadrobiły zaległości
w ściganiu nazistów.
W 1946 r. Międzynarodowy Trybunał
Wojskowy w Norymberdze skazał na śmierć dwunastu czołowych
nazistowskich dygnitarzy. Rok później po procesie w Polsce
powieszony został Rudolf Höß, komendant obozu koncentracyjnego
Auschwitz-Birkenau. Ale sprawiedliwość dosięgła tylko nielicznych
zbrodniarzy. W okresie zimnej wojny pościg za ludźmi Hitlera
przestał być sprawą priorytetową. Tygodnik „Der Spiegel”
ocenia tymczasem, że tylko w Holokaust zaangażowanych było
400 tys. Niemców, Austriaków i kolaborantów. „Podczas II
wojny światowej ludzie dotąd nieposzlakowani zmieniali się
w morderców, by potem, po zakończeniu konfliktu, znowu stać
się zwykłymi, szanowanymi obywatelami” – pisze Zuroff.
Wysocy funkcjonariusze III Rzeszy
uciekli na ogół do Ameryki Południowej, gdzie zaczęli nowe
życie pod przybranym nazwiskiem. W USA, Kanadzie, Wielkiej
Brytanii czy Australii osiedlali się zwykle niżsi rangą „pomocnicy
Holokaustu” – Litwini, Łotysze, Estończycy, Chorwaci, Ukraińcy.
„Niemcy nigdy nie zabiliby sześciu milionów Żydów bez pomocy
kilkuset tysięcy kolaborantów. (…) We wszystkich okupowanych
krajach naziści znaleźli okrutnych i oddanych wolontariuszy”
– podkreśla Zuroff.
Chorwacki obóz w Jasenovacu nie przypadkiem
nazywany był „bałkańskim Auschwitz”. W trakcie II wojny światowej
sprzymierzeni z Hitlerem chorwaccy faszyści wymordowali tu
co najmniej kilkadziesiąt tysięcy Serbów i Żydów. Dinko Šakić,
komendant obozu, po wojnie schronił się w Argentynie. Czuł
się na tyle pewnie, że w 1998 roku przyjął ludzi Zuroffa,
którzy podawali się za dziennikarzy. „Prawdziwym problemem
było to, że nie pozwolono nam dokończyć roboty” – mówił bez
cienia skruchy. Wkrótce Argentyńczycy wydali go Chorwatom.
Rok później sąd w Zagrzebiu skazał Šakicia na 20 lat więzienia.
Zbrodniarz nigdy nie wyszedł na wolność. Zmarł dwa lata temu.
newsweek.pl
|