Chociaż od zakończenia wojny minęło
60 lat, nie zakończyło się to, co zaczęło się w Norymberdze:
wymierzanie sprawiedliwości. Pościg za podejrzanymi o zbrodnie
z lat 1933–1945 trwa nadal.
Choć nie żyje już Szymon Wiesenthal, przez dziesięciolecia ucieleśnienie hasła,
że chodzi tu o „sprawiedliwość, nie zemstę" (tak
brzmiał tytuł jednej z jego książek), nadal działa ośrodek jego imienia. Centrum
Szymona Wiesenthala co roku publikuje swój raport.
Niezmiennie pierwsze miejsce na zamieszczanej w nim liście poszukiwanych nadal
nazistów zajmuje Alois Brunner, odpowiedzialny za deportację
Żydów z Austrii, Grecji, Francji i Słowacji do obozów zagłady.
Nie wiadomo na pewno ani gdzie jest, ani czy żyje. Podobno
ukrywa się w Syrii.
W sprawie „numeru dwa" na
liście, czyli Ariberta Heima, poruszenie w 2005 r. przyniosły
doniesienia, jakoby mieszkał w Hiszpanii: na plaży w Walencji
miał go rozpoznać izraelski turysta. Pobyt Heima w Hiszpanii
sugerował też przelew, jakiego dokonano tam z jego konta
bankowego w Berlinie. Ale zanim go aresztowano, Heim uciekł,
prawdopodobnie do Chile. W obozie koncentracyjnym nazywano
go „Doktor Śmierć", bo przeprowadzał na więźniach eksperymenty, np. wstrzykiwał im w serce benzynę
i sprawdzał, jak szybko umrą. Teraz szuka go nie tylko Centrum
Wiesenthala, ale też specjalny oddział niemieckiej policji.
Nagroda za informację o miejscu jego pobytu sięgnęła 140
tys. euro.
Listem gończym nie trzeba szukać natomiast
Erny Wallisch, strażniczki z Majdanka. Wallisch, także obecna
na liście, mieszka w Wiedniu. Ponieważ władze austriackie
twierdzą, że nie mogą jej postawić przed sądem z powodu przedawnienia
ewentualnych zarzutów, cała nadzieja w tym, by to Polska
wystąpiła o jej ekstradycję. Zbrodnie zarzucane pani Wallisch
dotyczyły m.in. obywateli polskich i w Polsce nie ulegają
przedawnieniu. Aby wydać nakaz aresztowania i wystąpić o
ekstradycję, potrzebne są, rzecz jasna, dowody winy. Tych
lubelski oddział IPN-owskiej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko
Narodowi Polskiemu, który prowadzi w tej sprawie śledztwo,
jeszcze nie zebrał. O pomoc IPN chce zwrócić się do niemieckiego
i austriackiego wymiaru sprawiedliwości: być może w tamtejszych
archiwach zachowały się dokumenty, które mogą być dowodami.
Na razie Erna Wallisch wiedzie spokojne życie emerytki.
Wyścig z czasem
We wszystkich tych sprawach czas działa
na niekorzyść sprawiedliwości – tej ludzkiej.
Bohdana Koziya, funkcjonariusza kolaborującej
z Niemcami ukraińskiej policji, udało się odnaleźć w Kostaryce.
Wcześniej mieszkał w USA. Gdy tam odkryto jego przeszłość
i odebrano mu obywatelstwo, w obawie przed ekstradycją zbiegł
na Kostarykę i (mimo braku paszportu) uzyskał zgodę na pobyt.
Kiedy w końcu w 2003 r. udało się doprowadzić do wydania
przez tamtejszy sąd zgody na deportację, zachorował. Zmarł
w kostarykańskim szpitalu niemal dokładnie 60 lat po tym,
jak brał udział w mordowaniu Żydów w okolicach Stanisławowa.
„Śmierć pomogła mu uciec przed sądem" – skwitował jeden z prokuratorów.
Próbą wygrania wyścigu z czasem jest
rozpoczęta w 2002 r. przez Centrum Wiesenthala akcja „Ostatnia
Szansa": za informacje o ukrywających się zbrodniarzach nazistowskich można dostać nagrodę
w wysokości 10 tys. euro.
W Polsce pomysł wzbudził kontrowersje:
obawy przed „płatnym donosicielstwem" i załatwianiem w ten sposób własnych dawnych porachunków. Na Węgrzech uznano
go za niezgodny z ustawą o ochronie danych osobowych. Nawet
jednak tam, gdzie odzew był duży, nie zawsze sprawy kończyły
się sukcesem. Bo odnalezienie poszukiwanej osoby to dopiero
początek drogi po sprawiedliwość. Trzeba znaleźć dowody,
a to po kilkudziesięciu latach jest bardzo trudne: świadków
pozostało niewielu, a ich nadwątlone przez czas wspomnienia
łatwo podważyć w sądzie.
A jeśli nawet udałoby się doprowadzić do procesu i zapadłby wyrok skazujący,
to i tak często może mieć on charakter głównie moralno-symboliczny.
W marcu 2006 r. Centrum Wiesenthala zaprotestowało po tym,
jak na Litwie skazano na 5 lat więzienia za współpracę z
nazistami Algimantasa Dailide, ale odstąpiono od wykonania
kary. „Sprawia to, że Litwa staje się najbezpieczniejszym
schronieniem na świecie dla miejscowych zbrodniarzy nazistowskich" – pisał szef jerozolimskiego ośrodka Centrum Wiesenthala, Efraim Zuroff. Z tego
też zapewne powodu Litwa, a dokładniej jej sądownictwo, w
corocznym raporcie Centrum znalazła się w grupie tych państw,
które z zasady odmawiają udziału w pościgu za nazistami i
ich współpracownikami. Obok Litwy są tam też Estonia, Norwegia,
Rumunia, Szwecja, Syria i Ukraina. A także Austria, która
rozliczenie z przeszłością – zarówno w wymiarze moralnym,
jak i prawnym – ma w gruncie rzeczy jeszcze przed sobą.
Wyrok po latach
Polska w rankingu Zuroffa sytuuje
się w tej samej kategorii, co np. Niemcy, Kanada, Australia,
Łotwa i Węgry. To kraje, które według Centrum odnoszą sukcesy,
ale mogłyby być one większe. Inaczej: te państwa prowadzą
szereg postępowań karnych, ale w ocenianym okresie rocznym
nie udało się nikogo skazać.
Polskim prokuratorem, który w 2001
r. doprowadził do wyroku skazującego za udział w zbrodniach
hitlerowskich, jest Zygmunt Kacprzak z IPN. Było to pierwsze
oskarżenie skierowane do sądu przez rozpoczynający swą działalność
Instytut, jak i pierwszy taki proces w Polsce od lat 70.
Chodziło o Henryka Manię, który pomagał niemieckiej załodze
ośrodka zagłady w Chełmie nad Nerem w eksterminacji Żydów.
Sąd Okręgowy w Koninie skazał go na 8 lat więzienia. Odbywanie
kary Mania rozpoczął 1 grudnia 2005 r. w areszcie śledczym
w Szczecinie, ale 10 stycznia 2006 r. Sąd Okręgowy w Szczecinie
udzielił mu przerwy w wykonaniu kary od 13 stycznia 2006
r. „do czasu ustania przeszkody", która uniemożliwia odsiadkę. Można się domyślać, że chodzi o wiek i stan zdrowia.
Prokurator Kacprzak pamięta dzień,
w którym poinformował Manię o oskarżeniu: – To był zupełny
przypadek, że pojechaliśmy po niego dokładnie w Dzień Zaduszny,
2 listopada – mówi w rozmowie z „Tygodnikiem". – W domu jego żona powiedziała nam, że mąż jest na cmentarzu. Tam do niego
podeszliśmy. Powiedzieliśmy, po co przyszliśmy, a on od razu
zapytał: „Dokąd idziemy?". Jakby na nas czekał.
Chełm nad Nerem był jednym z pierwszych
ośrodków zagłady. Właśnie ośrodków, a nie obozów, bo ludzi
z transportu od razu mordowano. Tam też przeprowadzono pierwsze
próby gazowania: służył do tego samochód ciężarowy, do którego
wprowadzano Żydów z okolicy, szczelnie zamknięty. Auto ruszało
i jechało do pobliskiego lasu. Rura wydechowa była wprowadzona
do środka, do benzyny dodawano prawdopodobnie bardziej trujących
substancji. Gdy docierano na miejsce, ludzie w środku nie
żyli. Grzebano ich w lesie. Zarówno w pochówku, jak i w zabieraniu
Żydom kosztowności i wpędzaniu ich do samochodu, uczestniczył
Mania. Początkowo sam był więźniem – to największa zagadka
w tej historii.
Mania został aresztowany przez Niemców już w 1939 r., podobno chciał otruć niemieckiego
żołnierza. Trafił do Fortu VII w Poznaniu. Jako więzień został
włączony do grupy, którą Niemcy wykorzystywali podczas gazowania
pacjentów poznańskich szpitali psychiatrycznych: jej członkowie
wynosili trupy, sprzątali. Gdy Niemcy rozpoczęli eksterminację
Żydów, ośmiu więźniom, w tym Manii, zaproponowano „pracę" w Chełmie. Nagrodą miało być wpisanie na volkslistę, niemiecką listę narodowościową.
Wtedy Mania z ofiary zamienił się w kata. Dotąd bowiem to,
co robił, można było uznać za wymuszone przez Niemców, tak
jak „praca", którą wykonywali członkowie innych tzw. Sonderkomando w obozach.
W Chełmie ci polscy współpracownicy esesmanów mieli jednak jakiś wybór. Po „pracy" – gazowanie trwało do popołudnia, potem był czas wolny – mogli z ośrodka zagłady
swobodnie wychodzić. W aktach IPN zachowało się zdjęcie,
gdy przy stole z esesmanami piją piwo. Wiadomo też, że uczestniczyli
w zabawach we wsi. Mogli zatem uciec. Nie uciekli.
Można się zastanawiać, czy człowiek,
który był więźniem i widział, jak niewiele trzeba, by zginąć,
jest w stanie ryzykować życie. Nikt z nas nie wie, na co
nas stać ani do czego jesteśmy zdolni. Jednak właśnie fakt
swobody, jaką cieszył się Mania, a także więzi, które wywiązały
się między polskimi „pracownikami" a niemieckimi nadzorcami, przesądziły o jego winie. Wyrok zapadł po prawie 60
latach.
10 tysięcy spraw
Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko
Narodowi Polskiemu, która działa w ramach IPN, prowadzi ciągle
jeszcze ponad 300 śledztw w sprawie zbrodni nazistowskich.
Dotyczą spraw o różnym ciężarze gatunkowym – skala winy ludzi,
którzy np. w chwili tchórzostwa w obawie przed śmiercią wydali
swoich kolegów Niemcom, jest inna niż Ariberta Heima czy
Aloisa Brunnera. Wszelako dla prokuratora wina jest winą,
oskarżony powinien stanąć przed sądem.
Za kilka lat winnych jednak już zapewne
nie będzie: umrą. Co wtedy z rozpoczętymi sprawami? IPN będzie
je nadal prowadzić, gdyż w centrum jego zainteresowania jest
nie tylko sprawca, ale też ofiara. – Zmieniły się kierunek
i struktura śledztw, celem jest też wyjaśnienie okoliczności
przestępstwa i ustalenie pokrzywdzonych – opowiada w rozmowie
z „Tygodnikiem" dr Antoni Kura, naczelnik Wydziału Nadzoru nad Śledztwami w KŚZpNP. – Prowadzimy
śledztwa, bo chcemy ustalić ofiary, okoliczności ich śmierci,
a także ich sukcesorów.
Kiedy powstał IPN, w ramach którego
działa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu,
prokuratorzy IPN przejęli – w spadku po działającej wcześniej
Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu
– tysiące niezamkniętych spraw. Obecnie może ich być nawet
10 tysięcy. Jedną z przyczyn tej gigantycznej liczby – w
ponad 60 lat po wojnie – są dawne kłopoty w komunikacji z
niemieckim wymiarem sprawiedliwości.
– W Polsce toczyły się śledztwa, tu
zeznawali świadkowie, ale jeśli było podejrzenie, że sprawca
jest w Niemczech, materiały przesyłano do tamtejszej prokuratury
– wyjaśnia dr Kura. W Niemczech sprawy te zaczęły z biegiem
lat ulegać przedawnieniu lub były umarzane z powodu braku
możliwości ustalenia sprawcy czy miejsca jego pobytu. O takim
finale strony polskiej, bywało, nie informowano i teraz prawnicy
IPN stają wobec tysięcy spraw, które nie wiadomo, czy i jak
się zakończyły. Trzeba je otworzyć na nowo, ustalić ich finał.
Co gorsza, wiele dokumentów, w tym cenne zeznania świadków, również znajduje
się w Niemczech. Odzyskanie ich jest trudne, bo zostały włączone
do niemieckich archiwów. Ponowne przesłuchanie świadków jest
niemożliwe, większość już nie żyje. – Być może rozwiązałoby
to jakieś porozumienie międzyrządowe, może moglibyśmy uzyskać
uwierzytelnione kopie – zastanawia się dr Kura. – To jest
zadanie na najbliższe miesiące: odzyskać materiały dowodowe
z postępowań, które były prowadzone w Polsce.
W tym, co robi IPN, chodzi zatem nie tylko o sprawiedliwość, ale także o pamięć
o ofiarach; pamięć, którą Instytut ma wpisaną w nazwę. O
to, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o minionych tragediach,
żeby rodziny ofiar mogły poznać prawdę o śmierci bliskich.
To równie ważne, jak ściganie 80- czy 90-latków.
Do końca
Efraim Zuroff przyznaje w rozmowie
z „Tygodnikiem", że niemal bez przerwy słyszy argument, iż zbrodniarze nazistowscy, nawet jeśli
staną przed sądem, są dziś zbyt starzy, by odbyć karę. –
W mojej pracy kieruję się dwoma zasadami – mówi. – Po pierwsze,
że upływ czasu w żaden sposób nie zmniejsza winy przestępcy
i jeśli ktoś popełnił zbrodnię w 1941 r. i został złapany
dopiero w 2006 r., to jest tak samo winny, jak w godzinę
po morderstwie. Po drugie, że jeśli sztucznie ustalimy jakąś
czasową granicę, po której zbrodniarze nie będą ścigani,
to właściwie otwarcie stwierdzimy, że ktoś może popełnić
zbrodnię i uniknąć odpowiedzialności.
Ten drugi argument ma także wymiar
polityczny: przecież procesy takich dyktatorów jak Milošević
czy Husajn toczyły się (bądź toczą) także po to, aby inni
przywódcy, pozostający u władzy – jak choćby Aleksander Łukaszenka
– mieli świadomość, że także ich kiedyś może dosięgnąć sprawiedliwość.
Z drugiej strony, odstraszający przykład nie na wszystkich
działa: Kim Dzong Il raczej nie przejmuje się tym, co społeczność
międzynarodowa myśli o obozach, w których zamyka swoich poddanych.
To jednak inna sprawa, a Centrum Wiesenthala
zajmuje się nazistami. Czasem zarzuca mu się właśnie to ograniczenie
do zbrodni nazistowskich. Wtedy Zuroff się broni: odpowiada,
że przecież mogą powstawać inne ośrodki do ścigania innych
zbrodni.
Rok 2006 – to czwarty rok funkcjonowania
„Ostatniej Szansy". Zdaniem Zuroffa za wcześnie jednak oceniać jej rezultaty. – Nie mam wątpliwości,
że w pewnych krajach okazała się sukcesem, a w innych, np.
w Estonii, niespecjalnie się udała. Dopóki jednak otrzymujemy
nowe informacje, dopóty będziemy ją kontynuować – mówi.
Mimo braku głośnych sukcesów, mimo
rozgoryczenia opieszałością czy nieudolnością wielu sądów,
można chyba mówić o jednym znaczącym rezultacie akcji: jest
nim nagłośnienie po raz kolejny „łowów na nazistów" – i, być może, zburzenie spokoju tych, którzy w ukryciu i pod fałszywym nazwiskiem
sączą popołudniami bezkofeinową kawę, czytają gazetę, cieszą
się prawnukami czy głaszczą psa.
W pewnym momencie może jednak podejść
do nich ktoś, kto powie: „Panie Heim, jest pan aresztowany".
Ta myśl, która burzy choć przez chwilę
ich spokój, jest właśnie sprawiedliwością.
tygodnik.onet.pl
|