06.10.2012 wyborcza.pl
Ostatni niemieccy zbrodniarze wojenni mogą wymrzeć bezkarnie

W Niemczech coraz trudniej rozliczyć nazistowską przeszłość. Czas zaciera dowody, zbrodniarze umierają, a niemiecki system sprawiedliwości nie zawsze się spieszy.

We wrześniu dziennikarzy w Niemczech i USA postawiły na nogi doniesienia z niewielkiego bawarskiego miasteczka Weiden. Tamtejsza prokuratura wszczęła śledztwo przeciwko Hansowi Breyerowi, mieszkającemu w USA 87-letniemu b. esesmanowi, który w 1944 r. był strażnikiem w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. - To będzie drugi proces Demianiuka - pisała prasa za Odrą.

Demianiuk, ukraiński strażnik z obozów w Sobiborze i Treblince, zmarł w marcu tego roku. W 2008 r. deportowano go z USA do Niemiec i trzy lata później skazano go na pięć lat więzienia za współudział w mordzie na 27 tys. ludzi. Z dokumentów, jakie do Weiden przesłała Centrala Ścigania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu, która poszukuje zbrodniarzy i zbiera dowody przeciwko nim, wynikało jasno, że Breyera można oskarżyć o współudział w morderstwie 340 tys. ludzi. Tyle bowiem ofiar, głównie węgierskich Żydów, zginęło w Auschwitz, gdy pełnił tam służbę.

- Byłem w SS, służyłem jako strażnik, ale nikogo nie zabiłem. Pilnowałem płotu - tłumaczył się podejrzany. Sąsiedzi o przeszłości Breyera, emerytowanego wytwórcy narzędzi, nie mieli pojęcia. Był jednym z tysięcy byłych esesmanów, którzy po II wojnie światowej wyemigrowali do USA czy Kanady, zatajając informacje o swej przeszłości. Breyer wprawdzie do członkostwa w SS się przyznał, twierdził jednak, że w 1944 r. na urlopie zdezerterował i nigdy więcej nie wrócił do obozu. Do tej pory Amerykanom takie zapewnienie wystarczyło, by zezwolić na ekstradycję.

Jednak medialna euforia w sprawie kolejnego przyłapanego zbrodniarza w Niemczech szybko się skończyła. Niemiecka prasa zaczęła powątpiewać, czy Breyer kiedykolwiek zasiądzie na ławie oskarżonych. Sama procedura ekstradycyjna z USA potrwa latami, a prokuratorzy z Weiden jeszcze nawet nie zdecydowali, czy w ogóle będą mu stawiać zarzuty. O przeszłości Breyera Niemcy wiedzieli od lat, jednak najważniejsze dowody przeciwko niemu odnaleziono dopiero teraz, gdy esesman stoi nad grobem.

- Wydawało się, że w Niemczech coś drgnęło i rozliczenia z ostatnimi żyjącymi zbrodniarzami nabiorą tempa. Szczególnym optymizmem napawał nas proces Demianiuka. Ale to była chyba przedwczesna radość - mówi Efraim Zuroff, szef oddziału ścigającego nazistowskich zbrodniarzy Centrum im. Szymona Wiesenthala w Jerozolimie.

Przez lata niemieckie sądy uniewinniały zbrodniarzy z braku dowodów. Trudno było bowiem udowodnić obozowemu strażnikowi, że odpowiada za śmierć konkretnego więźnia. Nawet jeśli byli świadkowie, to obrońcy, wypytując ich o szczegóły z czasów wojny (np. o pogodę, kolor baraków, kształt pałki, którą mieli bić więźniów), potrafili ich zdezawuować. W efekcie na ponad 100 tys. postępowań Niemcy skazali tylko kilka tysięcy zbrodniarzy, a w większości wyroki były łagodne. Powojenne Niemcy nie były bowiem zainteresowane rozliczeniami. Naziści po wojnie robili kariery w policji, służbach specjalnych, administracji, a nawet w polityce.

W przypadku Demianiuka sąd przyjął opinię biegłych, że każdy bez wyjątku strażnik w Sobiborze brał udział w mordowaniu ludzi. Do skazania Demianiuka wystarczył więc jedynie niepodważalny dowód jego służby w tym obozie. Z Breyerem sprawa mogłaby wyglądać tak samo. Niemcy mają bowiem dokumenty, z których wynika, że wcale nie zdezerterował, tylko służył w SS praktycznie do końca wojny.

Breyer to najpewniej niejedyny esesman, który uniknie kary. Procesu nie musi bać się np. Soren Kam, posiadający niemieckie obywatelstwo duński kolaborant i członek SS, odpowiedzialny za śmierć ponad setki działaczy ruchu oporu oraz deportacje kilkuset duńskich Żydów. Niemcy nie zgodziły się na jego deportację do Danii. Nie chcą też go sądzić u siebie. Podobnie jak holenderskiego esesmana Klaasa Fabera, który odpowiada za śmierć kilkunastu osób.

Wcześniej niemiecka prokuratura wzięła na celownik Samuela Kunza, żyjącego pod Bonn byłego strażnika z obozu zagłady w Bełżcu. Esesman jednak zmarł, zanim postawiono mu zarzuty. W miniony poniedziałek prokuratura w Stuttgarcie z braku dowodów umorzyła śledztwo przeciwko ośmiu esesmanom z oddziału Waffen SS, który odpowiadał za masakrę we włoskiej miejscowości Sant' Anna di Stazzema.

12 sierpnia 1944 r. Niemcy zamordowali tam 560 cywilów, w tym setkę dzieci. Po 10 latach śledztwa Niemcy uznali, że nie ma dowodów na to, że cywilów mordowali podejrzani. Większość z nich ma po 90 lat. - To frustrująca decyzja, bo tych samych ludzi na dożywocie skazał sąd we Włoszech. Niemcy odmówili wydania zbrodniarzy i potraktowali ich o wiele łagodniej - komentuje Zuroff. Według niego "w Niemczech są prokuratorzy, którzy walczą o sprawiedliwość do upadłego, ale nie brak też takich, których to nie obchodzi".

- Rozpoczęliśmy operację "Ostatnia szansa II". Chcemy, by Niemcy wskazywali nam zbrodniarzy, którzy do tej pory uniknęli kary. Za wskazówki oferujemy nagrodę. Mamy pierwsze sygnały - mówi Zuroff. Problem jednak w tym, że Centrala w Ludwigsburgu nie może w pełni współpracować z organizacją pozarządową, jaką jest Centrum Wiesenthala. Nie wolno jej udostępniać np. danych osobowych podejrzanych.

Sprawne ściganiu zbrodniarzy utrudnia też decentralizacja niemieckiego wymiaru sprawiedliwości. - Najbardziej boję się, że Niemcom może zabraknąć chęci do rozliczenia własnej historii. Co wtedy będzie - pyta Zuroff

wyborcza.pl